chodząc na terapię miałem taką dobitną wizję na jawie, pracowałem w Gliwicach wtedy. jechałem autobusem z pracy, autobus zatłoczony. ciepłe miesiące. siedziałem przy szybie, zawiesiłem się, odłączyłem od tego co mnie wtedy otaczało. i zdałem sobie sprawę, że idę szlakiem w górach, kiepskie warunki, mgła, wieje, żywej duszy. Idę sam.
docieram na szczyt, siadam, nikogo nie ma. warunki się pogarszają. otwieram plecak, na samej górze leży pistolet, wyciągam, odbezpieczam i strzelam sobie w łeb, prawdopodobnie w skroń. nie ma momentu zawahania, jakiejś kalkulacji. to jedna z tych sytuacji, gdy człowiek dociera już do takiego momentu w życiu, jakiejś ściany nie widząc innych możliwości albo nie chce widzieć, bo już ma dosyć tego drążącego w ciele niewypowiedzianego bólu, który przyszedł i nie chce się odpierdolić.

przerażenie ówczesnego terapeuty, któremu opowiedziałem o tym było nie do zniesienia.


liczyłem, że w ostatni dzień poprzedniego roku usiądę gdzieś w Tatrach na szczycie i podziękuję sobie, że jednak dałem radę dźwignąć wszystko razem i z osobna, to co się nazbierało na tych barkach.

dzisiejszy dzień nie zapowiadał takiego psychicznego wypierdolenia się z rowerka.